piątek

smak dzieciństwa

*
 
Wiele rzeczy już nie smakuje tak samo. Tata powtarza, że to nie one się zmieniły tylko mi smak wyostrzył. Może to i prawda? 
Jednak to co kiedyś smakowało mi najbardziej, nieodłącznie będzie kojarzyło mi się z dzieciństwem. 
 
Ten zapach i smak zostanie ze mną do końca życia.
Byłam malutka, kiedy babcia smażyła naleśniki. Jedyne w swoim rodzaju i szczerze mówiąc, nigdy więcej takich nie jadłam. Robione na kuchni węglowej, patelnia bardzo stara a smażone na słoninie. Zapach rozchodził się po całej okolicy. Przyciągał wszystkich mieszkańców kamienicy. Każdy dostawał w łapę naleśniora z powidłami i zjadał w mgnieniu oka, siedzą na zielonej ławeczce. Biegało się schodami w dół do piwnicy (tam babcia kuchnie miała) w tę i z powrotem. Taki nasz maraton. Były pyszne, chrupkie, jedyne. 
 
Miałam to szczęście, że część rodziny rozwiało mi po świecie. Więc co jakaś okazja, dostawaliśmy paczkę ze słodkościami i różnymi pysznościami. 
 
W pamięć zapadły mi amerykańskie, malutkie czekoladki zawinięte w pozłotko a u góry miały tasiemkę z niebieskim napisem. 
Śmieszne było to, że w paczce zawsze były jakieś kosmetyki. Zazwyczaj mydło Dove, które niezwykle intensywnie pachniało. Zawsze akurat te czekoladki, jak szczelnie niebyły by zamknięte, przechodziły zapachem mydła. Nie szkodziło im to, nadal miały ten mleczny, delikatny smak. Rozpływały się w ustach i pozostawiały okropną tęsknotę za kolejną czekoladką. 


 
Chyba jak każdy dzieciak kochałam nutelle.
Ale jest to jeden z tych produktów, który według mnie nie smakuje już tak samo. Teraz jest, jakby słodsza, mniej czekoladowa, bardziej paćkowata. 
Jednakże jako brzdąc, świata poza nutellą nie widziałam. Posiadam udokumentowaną miłość w postaci zdjęć. Mała Klaudynka wypaciana  na buzi i z radością na twarzy pokazuję swoje małe, brudne, czekoladowe łapki.
Zarówno ja jak i moja siostra podjadałyśmy ją z ogromną pasją i uwielbieniem. W każdej postaci. Na chlebku, tostach, w naleśnikach i waflach, w mleczku na ciepło i biszkoptach. Ale najlepiej smakowała ze słoja, wylizywana z palców. 





Jako mała dziewczynka, wraz z siostrą spędzałyśmy dużo czasu z pradziadkami. Jak to pradziadkowie, chcą swoje prawnuczęta rozpieszczać do granic możliwości. I tak miałyśmy swój czas. Nazywany "dniem rozpusty". Dziadzio zabierał nas do osiedlowego sklepiku i pozwalał na każdą słodkość jaką tylko chciałyśmy, no po za gumami do żucia i chipsami. Na to byłyśmy za małe. 
I tak zawsze do siatki trafiały: kinder niespodzianka, cukierki pudrowe, draże o przeróżnych smakach i lizaki.  Pamiętam jak kolekcjonowałyśmy te małe, słodkie zwierzaczki z jajka niespodzianki. Były nieodłączonymi kompanami naszych wspólnych zabaw. 
Smak pudrowych cukierków jest już mi obcy. Bardzo dawno ich nie jadłam. Jednak pamiętam, że były bardzo słodkie i kwaskowate, czasami było czuć jakiś owocowy posmak. A draże, jejku aż mnie naleciało na ten czekolado-kokosowy smak. Małe czarne kuleczki, po rozgryzieniu widniał biały środek z malutką kuleczką. Pycha! 
HA! I oczywiście lizaki. Babcia zawsze się złościła na nas, że mogłyśmy jakiś owoc wybrać a zawsze wolałyśmy coś słodkiego. Kiedy rozgryzałyśmy te lizaki to babciny alarm się włączał. Krzyk, pisk i mówienie; - Nigdy więcej!! A za każdym razem i tak dostawałyśmy lizaka. 

Czasami chorowałyśmy. To był okres podwójnego znienawidzenia. Raz że choroba a dwa że dziadkowie zawsze przynosili MilkyWaye i pawełki. Maaaatko jak ja tego nienawidziłam. I do tej pory mi zostało. 
Na widok tych batoników mam jakiś dreszcz na plecach. 

Ostatnio odnalazłam swój smak z dzieciństwa. Jedząc to cudo, poczułam się jak Anton Ego w bajce "Ratatuj".
Miłość do żelków. Ach tak, mam dziadków którzy mieszkają w krainie Haribo. Jako dziecko uwielbiałam, małe, miękkie i słodkie misie. I to też należy do smaków już nie odzyskanych. Teraz te żelki, to nie ten smak co kiedyś. Są twardsze, bardziej słodsze i już nie tak intensywne w smaku. 
Jednakże posiadam małego żelko zjadacza. Ostatnio w sklepie zauważyłam niedrogie misie firmy Jutrzenka. 

Życie przeleciało mi przed oczami.
Pyszne, mięciutkie i owocowe. To jest mój smak dzieciństwa. Bardzo się ucieszyłam, że jednak coś potrafiło się jeszcze zachować. Że mogę dać dziecku to co jadłam ja sama, kiedy byłam taka mała jak On teraz. 
 
 
Jak zamknę oczy, pamiętam jeszcze smak oranżadki w proszku. Na opakowaniu była pszczółka Maja. Smak mocno cytrynowy i chemiczny. Ale pyszne i to się liczyło. Z czasem do sklepów wszedł taki proszek o smaku coli, który strzelał na języku. To dopiero była fantastyczna tablica Mendelejewa.
Ale kto tego nie jadł?


Wiele smaków zachowało się w mej pamięci, ale te wryły się na zawsze. I jak pomyślę co lubiłam jako dziecko, na pewno wymienię wszystkie te pyszności które tu znaleźliście. A jakie są wasze zachowane smaki z dzieciństwa?

Cudowność domu polega nie na tym, że zapewnia schronienie, ogrzewa, czy daje poczucie własności, ale na tym, że powoli gromadzi w nas zasoby słodyczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Serdecznie dziękuję za przeczytanie posta. Dla mnie liczy się każdy komentarz. Przemyślę go i przeanalizuję. Bardzo mi miło, że poświęcasz tu swój czas. Pozdrawiam